środa, 14 listopada 2012

A miałem nie pisać w takim stanie.

Kiedy tak paliłem papierosa na klatce schodowej, przyszło wiele myśli. Na przykład te o walce. Że fajnie mieć wroga i toczyć z nim bitwy, tylko powstaje pytanie, kto tym wrogiem jest. Nie walczymy już z Niemcami, nie walczymy z kosmitami. Walczymy sami ze sobą. Człowiek vs człowiek. Ja też jestem człowiekiem i powinienem wytoczyć działa i iść na wojnę, tylko do kogo bym strzelał?

Załóżmy, że mógłbym walczyć. Ale jak to tak, sam? Gdyby On był, ale nie w Łodzi, na Islandii czy w Iranie; gdyby był tutaj koło mnie: Polska, Legnica, Elizy Orzeszkowej 6, schody między 2 i 3 piętrem. Gdyby był na wyciągnięcie dłoni, gdybym mógł zapalić papierosa, porozmawiać chwilę (albo całą noc), to może wtedy chciałbym. Tak, może chciałbym wyjść do sklepu i kupić margarynę albo jakieś inne mleko czy chleb. A tak?

Jak na razie łykam mnóstwo tabletek na sen. Gdy śpię, jest łatwiej, nie wchodzę na Facebooka, nie widzę tej całej nienawiści, a pedał to tylko część od roweru wiszącego pod sufitem w przedpokoju. Kobiety, które spotykam wyglądają jak kobiety, makijaż służy do podkreślania urody, a nie maskowania jej grubą warstwą pudru. Mężczyźni są wrażliwi, za przecinek służy przerwa w zdaniu, a nie słowo "kurwa", dres ubierają, gdy chcą pobiegać. Nie ma księży plujących jadem z ambony, ludzie chodzą do kościoła dlatego, że mają taką potrzebę. Dzieci nie dostają na 1 komunię laptopa, 5 tysięcy złotych i mają pojęcie, co znaczy ten kawałek wypieczonego chleba, którego mają spróbować po raz pierwszy w życiu. 16-latki nie są na urlopie macierzyńskim, bo wiedzą, że istnieje coś takiego jak prezerwatywa i można ją kupić w aptece lub w kiosku ruchu za marne kilka złotych.

Jestem naprawdę silnym człowiekiem, co już kilka razy udowodniłem, ale sam nie dam rady. Sam przeciw wszystkim. Tych wszystkich jest więcej, mają przewagę liczebną, zgniotą mnie jak mrówkę. Dlatego się poddaję. Sami sobie narysujcie świat, ja przeleżę ten czas, marząc o lepszym życiu. To tylko kilkadziesiąt lat; już przeżyłem 22 - widzicie jak to szybko idzie? Nim się obejrzę, będą mi szykować trumnę, co zresztą jest takim moim ukrytym marzeniem. Na to liczę. Byłem kiedyś bardzo naiwny. Teraz zamiast szukać miejsca dla siebie, staram się zaprzyjaźnić z myślą, że takiego miejsca nie znajdę, bo... ono nie istnieje. Nie wiem, jak to się stało, że się urodziłem; tu, w Polsce, w tej rodzinie. Wiem, wiem, to teraz takie modne mówić, że się jest inny, że się odstaje od reszty, ale ja... naprawdę tu nie pasuję. "Like the ground's not mine to walk upon". On kiedyś pytał, co robić: czy walczyć z nimi, czy się do nich przyłączyć. Bo innego wyjścia nie ma. A nie, jest... Ale to krok, na który (już to wiem) nigdy się nie zdobędę. Szkoda trochę, tak czasami myślę. Bo można by znacznie przyspieszyć coś, co i tak jest nieuchronne. No ale trudno. Trzeba się przemęczyć. Ponoć jestem Chrześcijaninem, więc po śmierci czeka mnie lepszy świat. Może tego będę się trzymał?



poniedziałek, 29 października 2012

.

Zastanawiam się, ile jeszcze w życiu razy usłyszę, że jestem intrygujący i ile razy będę musiał wymówić słowo "nie".

sobota, 20 października 2012

O tym, jaki on jest zabawny.

Nie mam pojęcia, po co on mi pokazuje to wszystko. Po co daje okazje, z których nie będę mógł skorzystać. Czuję się jakaś idiotka (tak, forma żeńska), z której ktoś ma niezły ubaw.

W grudniu mogłoby być całkiem zabawnie. Ale nie będzie.

wtorek, 16 października 2012

Kilka bzdurnych myśli.

Wiecie czym się różni życie od nieżycia? Kiedy nie żyjesz, możesz spędzić długie miesiące, marząc o tym, by uronić choć jedną łzę. Kiedy żyjesz, łzy przychodzą same.

***

Nie wiem, czy bardziej nie chcę, czy nie umiem przestać go kochać. Obiecałem sobie, że czekam do końca tego roku, ale dzisiaj pomyślałem, że mogę czekać jeszcze dłużej. Bo warto.

***

Kolega wyjechał do Krakowa. Udało mu się. Ja też kiedyś wyjechałem do Krakowa, ale się nie udało. I sobie myślę, że tak się stało dlatego że Bóg, którego nie było, przyjaciele, których też nie było i ja sam. Jak się domyślacie, mnie też nie było. Nie umiem być samemu na tym świecie. Wydaje mi się, że człowiek nie jest skonstruowany, by przeżyć życie w samotności. Z dzieciństwa pamiętam bajkę, w której było tak ładnie opowiedziane, jak to szewc robi buty piekarzowi, ten wypieka chleb murarzowi, który z kolei robi dom dla dwóch poprzednich. Ja bym chciał, żeby mi ktoś dał buty, chleb i dom za darmo. Bez mojego wkładu. Taki prezent na start. Żeby mieć jakąś trwałą, jakieś fundamenty, coś, czego się będzie można złapać, gdy wszystko inne legnie w gruzach. Marcin od Justyny mówił, że jego trwałą jest miłość. Ja zawsze wierzyłem (i tego mnie uczyła wschodnia duchowość), że jedyną trwałą jest swoje własne "ja". A ja nawet "siebie" nie mam. Gdybym miał siebie, mógłbym wszystko, bo jestem zdrowy fizycznie i całkiem mądry. (...)

***

Plotę bzdury, zaprzeczam sam sobie, jestem niekonsekwentny.

***

Nie wiem, w jakiej części się znudziłem Bogu, ale sądzę, że więcej niż w połowie. Ciężko jest bez niego, tym bardziej, że jego przeciwnik nie próżnuje. Dzisiaj powiedziałem Marcinowi, że chyba się przyłączę do "ciemnej strony mocy". Bo takie trwanie pośrodku rozpieprza mnie od wewnątrz i rujnuje moje życie, i moją tożsamość. A przecież nigdy w tym moim zasranym życiu nie było lepiej niż wtedy, gdy za przyjaciela miałem ciemność.

***

Wciąż jestem gejem, wciąż mam małego, wciąż biorę psychotropy. Tak, nadal mówię prawdę.


poniedziałek, 15 października 2012

O tym, że ciemno.

Chciałem o czymś napisać i już nawet napisałem w myślach, ale Kinga mnie uprzedziła. Więc ewidentnie coś jest na rzeczy.

Nie wiem, czy to sprawa pogody za oknem, Peszek w głośnikach, nieprzyjemnej atmosfery w domu czy braku Boga w moim życiu, ale czuję tę "ciemność". Nie jest mi źle, smutno, nie czuję bólu lub samotności, ale nie jestem też szczęśliwy. Mam wrażenie, że coś się stanie, coś złego, jednak nie jest to przeczucie z tych, które się zawsze sprawdzają, ani z tych, które wiem, że nie sprawdzą się na pewno. Co ciekawe, nie jest też neutralnie. Jest ciemno. Po prostu. Jakby ktoś nagle wyłączył słońce w dzień albo światło w nocy, w całej kamienicy. Nie wiem, co się dzieje. 

Kinga mówi, że to jesień. Może i tak...

O tym, że bawię się świetnie.

Zażarta na ten świat niezgodo, z którą rozstałem się tak młodo, powróć!

Wracania do siebie ciąg dalszy. Stawiam poprzeczkę wysoko i zaczynam wymagać od ludzi wokół. Tracę przez to, fakt. Wiele moich znajomości już zakończyłem. OK. jedna nie wyszła, bo obaj spieprzyliśmy, ale to wyjątek i tego żałuję. Ale reszty nie. Musiałem sobie zadać pytanie: Czy ja potrzebuję takich ludzi? Ludzi, którzy są moimi znajomymi, bo są; bo kiedyś ich tam dodałem na FB i jakoś tak zostało? Ludzi, z którymi nie rozmawiałem od tygodni? Ludzi niedojrzałych, szantażujących mnie, że zakończą znajomość, jeśli ja czegoś nie zrobię? No nie zrobię, racja. :-) Nie, nie potrzebuję tego. Nie będę brał, co mi życie przynosi, SAM sięgnę po to, na co mam ochotę. A nawet, jeśli "będę sam"? Nie zmienię się, to nie mój świat. :-)

Łoo oo, bawię się świetnie. Nie zatrzymuj mnie. Nie mów mi dość.

Z drugiej strony, zaczynam lekko żyć. Zmieniłem się pod tym względem. Już nie marzę o wieczności i niezmienności. O miłości po grób i przyjaźni na dobre i na złe. Kilka lat temu poznałem termin "tu i teraz". To chyba z okresu fascynacji buddyzmem i duchowością. Zaczynam tak żyć. TERAZ ma być dobrze, nie za tydzień, za rok, a i nie miesiąc czy 8 lat temu. Nie zmienię przeszłości, a przyszłość jest na tyle niepoznana i zaskakująca, że lepiej nie robić planów. Życie zrobi je za nas. Nie wyjdę z domu, nie zacznę żyć tak jak bym tego chciał, nie stanę się supermodelem. Co mogę zrobić, to korzystać z tego, co mam i starać się wycisnąć z tego jak najwięcej.

I was taught that forgiveness is for the forgiver.

Jedna sytuacja: facet z Pakistanu. Okłamał mnie, a ja kłamstwa nienawidzę. Ale następnego dnia spytał : "angry wid a lier?" i zrobiło mi się tak miło, że napisałem, że nie, już nie. Bo tak było. Co chcę powiedzieć, to że nie ma sensu na siłę czegoś ciągnąć. Czasami trzeba odciąć się od ludzi, miejsc, zdarzeń, by móc iść naprzód. Ale z drugiej strony nie można zbyt łatwo odpuszczać i jeśli coś jest do uratowanie, to trzeba schować dumę w kieszeń i dążyć do tego.

Z Bogiem, ludzie!

PS Może się wam wydawać, że sam sobie zaprzeczam, ale staram się po prostu opisać, co się u mnie w życiu i głowie dzieje. I tyle.

środa, 10 października 2012

O możliwościach.

Światła rozmaitych możliwości dają mi po oczach. Wręcz mnie oślepiają. Jestem jak dziecko wpatrzone w witrynę cukierni. Widzę te wszystkie ciastka, pączki, eklery, ale nie mogę wejść do środka i je kupić. To boli, nie ukrywam tego ani przed sobą, ani przed Bogiem. Wiem, ile mógłbym osiągnąć, zdobyć, dostać, ale nie mogę, wciąż i wciąż. I powoli przyzwyczajam się do myśli, że tak ma być i tego nie zmienię. Ale przychodzą "te" momenty. Kiedy na przykład rozmawiam z jakimś przystojnym chłopakiem. Dzisiaj rozmawiałem z Pakistańczykiem, a jak wiecie lub nie, uwielbiam taki typ urody. I tak sobie myślę, że może moja odwaga bierze się stąd, że nie mam nic do zyskania. Bo choćbym nie wiem, jak chciał, to się nie uda. Nie chcę od Was słyszeć, że trzeba pracować nad sobą, próbować, walczyć, bo to szczyt ignorancji i braku empatii. Ja się nie zmienię, przynajmniej jeszcze nie teraz. Tak musi być i to bzdura, że każdy jest kowalem własnego losu. Jesteśmy tylko pionkami w wielkiej grze zwanej życiem.

A tak poza tym, to nie jest źle, mimo pesymistycznego wydźwięku powyższych słów. Myślę, że udaje mi się zachowywać optymizm.

Niech Bóg Was błogosławi! (albo w kogo tam sobie wierzycie :-))

poniedziałek, 8 października 2012

O powrotach i zmianach.

Pragnę powitać nowego starego Sebastiana. Sebastian w ostatnim czasie zbłądził i chyba trochę zdradził siebie samego. Chciał być jak wszyscy, chciał chodzić do kościołka i klepać "Zdrowaś Maryjo", spać w dzień "jak człowiek", uznać, że seks jest grzeszny i kilka innych spraw. Ale Sebastian zapomniał, że to nie jest już on, że zmieniać siebie, to tracić siebie. A czym jest człowiek bez własnego "ja"? Niczym. Pieprzonym konformistą, który zmienia swoje poglądy w zależności od tego jak zawieje wiatr. Bezczelnie się przyznaję: byłem i jestem buntownikiem. Nie dla mnie masa i chodzenie wytartymi ścieżkami. I mimo że zapłaciłem za to już sporą cenę, to lubię ten swój bunt. Nie będę mówił, że pada deszcz, kiedy plują mi na głowę. Nie będę siedział cicho, bo tak wypada i tak trzeba. Ten świat potrzebuje zmiany, a zmiana zaczyna się od nas samych. Oświadczam, że chcę się zmienić. I już w sporym stopniu to zrobiłem! Potrzeba mi tylko spokoju duchowego, żebym teorię zamienił w praktykę.

Odcinam od siebie wszystko to, co mnie trzyma w miejscu. Chcę, jak ten bambus wystrzelić w górę i pokazać na co mnie stać. Bo stać mnie na wiele, wiem to.

Z Bogiem!

PS Jestem ostatnio dręczony duchowo. Teraz się to uspokoiło, ale jestem pewien, że na tym się nie skończy, bo po przeanalizowaniu całego mojego życia, stwierdzam, że Diabeł i jego demony miały mnie na oku od wczesnego dzieciństwa. Więc jeśli ktoś może mi zaoferować jakąś pomoc duchową, choćby modlitwę, to będę wdzięczny. A, i jeśli ktoś się zdecyduje, to chciałbym o tym wiedzieć. :-)
PS2 Szatan, demony, pewnie myślicie, że oszalałem bądź jestem "nawiedzony". Jebie mnie to, moi drodzy. :-)

O niczym (czyli o mnie).

Od czego by tu zacząć. Może od tego, że jestem wkurwiony i mam dość. Wkurwionym można być i to jest dobre, ale jak to trwa n-ty dzień, to już nie jest tak fajnie.

Czego mam dość? Walki, wysiłku. Nikt nie powiedział, że będzie łatwo, ale też nikt nie wspomniał, że będzie tak trudno. Jestem zmęczony siłowaniem się z sobą, z Bogiem i z moimi demonami. I jeszcze z chorobą psychiczną, która przecież jest nie bez znaczenia. Chciałbym wyłączyć się na jakiś czas, nie myśleć, nie oddychać, nie pragnąć. Nie być. Wiem, ja nic nie robię; gram cały dzień w Simsy albo inne pierdoły. Ale to też męczy, uwierzcie.

A Bóg? Tak sobie myślę, że jego też mam już dość. Nie chcę być Chrześcijaninem, bo Chrześcijaństwo jest dla twardzieli. A ja w gruncie rzeczy jestem bardzo słabą istotą. Nie potrzebuję nowych doświadczeń, trudności, cierpienia, które niby mnie uszlachetnia. Bóg chce dla mnie jak najlepiej, bla bla bla, ale ja nie chcę "jak najlepiej". Nie pragnę dobra, siły, mądrości, piękna. Pragnę szczęścia.

Ech, czuję się jak śmieć. Żeby nie powiedzieć, że śmieciem jestem...

piątek, 5 października 2012

Kostka Rubika 1

Nie szukaj wytłumaczenia, wiesz, że go nie znajdziesz. I nie proś o wybaczenie - tego co zrobiłeś nie da się wybaczyć. Ktoś kiedyś powiedział, że takie rzeczy da się zapomnieć. Ale ja nie potrafię. Wiesz, że czasami jest jak dawniej? Tak niewiele mi potrzeba: jakiś szczegół, drobnostka, jak ta kołdra na Twoim zdjęciu. Już nawet w moich myślach nie śpimy pod nią razem.

Poszedłbym na koniec świata, gdyby była taka potrzeba, ale coraz mniej mam na to ochotę. Nasz czas się niedługo skończy. Przestanę hodować Twoją duszę, A Ty na zawsze stracisz szansę na to, by dowiedzieć się, kim jestem i na co mnie stać. To Twoja decyzja, nie moja i błagam, nie próbuj mówić, że ja wciąż śpię. Jestem gotowy na tę miłość od dawna. Tylko mam już dość czekania i bycia frajerem, który dla Ciebie nic nie znaczy. Znajdę sobie kogoś - nie myśl, że jesteś "jedyny". Nie wiem, czy pokocham go tak mocno i w taki sposób jak Ciebie, ale uda mi się ułożyć sobie z kimś życie.

I Tobie życzę tego samego. Z całego mojego złamanego serca...
Sebastian

O tym, że nie wiem, czego tak naprawdę chcę.

Jakieś 2 tygodnie temu, po wyjściu z konfesjonału, rozmawiałem z Bogiem. Powiedziałem mu, że On wie najlepiej czego ja chcę i nie ukrywam tego, ale JEŚLI jego wola jest inna, ja chcę się jej poddać. Bo dosyć już buntu w moim życiu; dosyć udawania, że wszystko wiem najlepiej i że wiem, jak ma wyglądać moje życie. Może tak nie jest? Czas przekazać dostęp do centrum zarządzania moim życiem komuś o wiele mądrzejszemu.

Wszystko zaczęło się, kiedy miałem 15 lat. Dosłownie wszystko, ale teraz skupię się na jednej rzeczy, a mianowicie na tym, że w tamtym czasie wymyśliłem siebie. Moje idealne "Ja" oczywiście ulegało poprawkom, ale szkielet się nie zmienił. Szkoła, praca, przyjaciele, dom, chłopak, seks (który to jest dla mnie bardzo ważny), słowem - pełnia życia. I od tamtego czasu myślę, pragnę i wciąż marzę, żeby kiedyś takiego życia doświadczyć.

Ale niedawno przyszło mi do głowy coś innego. Od dawna wierzę w przeznaczenie, w to, że nasz los jest spisany i jeśli coś ma się stać, to i tak się stanie, choćbyśmy się przed tym nie wiem jak bronili. Więc może mnie pisany jest inny los? Bo, hej, przez ostatnie 7, a właściwie już 8 lat robiłem wszystko, by wyjść do świata, a jednak się nie udawało. Haniebny czas liceum i ucieczka do Krakowa to tylko przykłady na to. Sądzę, że chyba się zaklinowałem; wpadłem w swoją pułapkę. Bo fajnie mieć określony cel, ale z biegiem czasu warto sobie zadać pytanie: "Czy ja tego nadal chcę?". Bo przecież człowiek się zmienia, a już szczególnie tak młody człowiek jak ja. Kupiłem ostatnio sobie książkę o Indiach - wszak oznajmiam wszem i wobec, że to moje marzenie. I wiecie co? Książka mnie nie ciekawi. I nie wiem. Czy ja nadal chciałbym tam pojechać, czy to tylko resztka moich dawnych marzeń, które chyba wcale nie były moje? O co mi chodzi? O to, że chciałem być taki jak wszyscy; normalny. I jakby zazdrościłem im, przepraszam, Wam tej normalności i hodowałem w sobie Wasze, a nie swoje pragnienia.

A czego ja teraz pragnę? Na pewno tego, co już mam: braku cierpienia, rozmów z Marcinem, kontaktu z Bogiem spokoju w domu i jakiegoś zajęcia, cobym się nie nudził. A reszta? Może przyjdzie z czasem, a może nie. Tak czy siak:

Jest i będzie dobrze.

Z Bogiem!

środa, 3 października 2012

O trudnej sztuce rezygnowania.


Już popołudnie, nudne też. 
Czas ci ucieka przez palce, mija tak bezpowrotnie.

Dla mnie, człowieka, który marzył o pełnym życiu, który w wieku 15 lat zaplanował sobie studia doktoranckie, który miał wiele zainteresowań i wręcz dostawał mentalnego orgazmu, gdy uczył się budowy DNA, ta jałowość ostatnich kilku lat jest nie do przełknięcia. Szlag mnie trafia, gdy zdaję sobie sprawę, jak wiele mógłbym osiągnąć i jak bardzo się rozwinąć, gdyby to wszystko wyglądało inaczej. A tymczasem siedzę przed monitorem i gram w jakieś pier-do-ły na FB. Beznadzieja.

I ja wiem, że człowiek nigdy nie stoi w miejscu tak naprawdę. Że nawet jeśli się na jakiś czas zatrzymuje, to przecież dzieje się wiele innych rzeczy: zbiera siły, rozmyśla, dojrzewa. Znacie opowieść o bambusie? Bambus jest rośliną, której "nie widać" przez pierwsze 4 lata. Korzenie się rozrastają, ale to wszystko dzieje się pod ziemią. I dopiero w 5 roku, wystrzeliwuje do góry i osiąga wysokość kilku metrów. 

Ja to wszystko wiem! I staram się sobie tłumaczyć, że przecież zrobiłem spore postępy, że praktycznie jestem innym człowiekiem niż za czasów liceum. Że Natalia miała rację mówiąc, że można być mądrym bez przeczytania jednej książki. Ale... ale... no wiecie... Nie jest mi dobrze ze świadomością tego, że jestem imbecylem. Że nie znam historii, że nie umiem się elokwentnie wysławiać, że mój angielski jest fatalny. Że w tym akapicie użyłem "że" o jakieś 7 razy za dużo. To dołuje... Strasznie. Widzę jakiś artykuł, który, naprawdę, mógłby mi pomóc, a nie mogę się skupić, skoncentrować, bla bla bla. Wiem, że jestem inteligentny; że mam spore możliwości. Ale czym są możliwości, jeśli nie umiem ich wykorzystać? 

Przyszedł mi teraz do głowy pewien pomysł i chcę go zrealizować. Dlatego na tym koniec. :-)

Z Bogiem!

poniedziałek, 1 października 2012

O przyjaźni.

Od kiedy pamiętam marzyłem o Przyjaźni. Celowo piszę to wielką literą, bo przyjaźń to zawsze była dla mnie rzecz święta. Przeciwstawiałem się przelotnym znajomościom, jakie widziałem obok siebie. Wierzyłem w coś, co ma z założenia trwać wiecznie i to był dla mnie element definicji.

Dzisiaj wiem, że jest inaczej. Dziś nie zastanawiam się nad tym, czy dana relacja będzie trwać i trwać. To nie jest ważne. Ważne jest tu i teraz. I Bóg w swojej nieskończonej mądrości dał mi to, czego potrzebowałem! Dał mi osobę, której mogę zaufać i która ufa mnie.

Marcin, bo to do Ciebie skierowane te słowa, napiszę Ci słowa jednej z moich ulubionych piosenek, choć wiem, że już to wiele razy robiłem. W 2009r. często jej słuchałem i zastanawiałem się, czy będzie mi dane kiedyś tego doświadczyć:

Dajesz mi niepokorne myśli, niepokoje.
Tyle ich wciąż masz, kochany.
Nie myśl, że nie miniemy nigdy się, choć łatwiej
Razem iść pod wiatr.

Wiem, jaki jestem. Jestem niecierpliwy, niepokorny, daję rady z dupy wzięte. I pewnie nie trudno o lepszego ode mnie człowieka czy kumpla i za to Cię przepraszam. Ale się staram, by ta nasza znajomość szła w dobrym kierunku.

Dzięki, że jesteś. I że ja mogę być...
Sebastian

sobota, 22 września 2012

O byciu martwym i paru innych rzeczach.

Mija kolejny rok. Czas leci, goni, biegnie, a ja stoję w miejscu. Coraz więcej gładkich kropek na plecach, coraz mniej włosów na głowie. Czuję się, jakbym był w jakiejś bańce, której nie potrafię przebić. Moje serce pompuje krew, płuca oddychają, ale ja jestem martwy. Jestem więźniem własnego umysłu, skazańcem, który nie wie, w czym zawinił. Miałem dużo czasu, żeby przemyśleć ostatnie 7 lat i doszedłem do jednego wniosku - nie miało mi się udać. Nie wiem, czy to sprawa losu, Boga czy Jego przeciwnika, ale coś zdecydowanie jest na rzeczy. Jak inaczej wytłumaczyć wszystkie moje nieudane próby i starania? Wszyscy wokół mnie mają jakąś szkołę, jakąś pracę, przyjaciół, chłopaka czy dziewczynę, a ja? Cztery ściany, krzesło i monitor. Rzygam już tym całym wirtualnym światem.

Rozmawiałem dzisiaj z Bogiem. Powiedziałem mu, że wierzę w niego i w to, że może mi pomóc. Ale w to, że mi pomoże - już nie. Jednak nie przestanę się modlić. To żałosne, wiem, takie błaganie na kolanach o coś, co może mi dać od ręki. Wszak wystarczy jego jedno słowo, a "będzie uzdrowiona dusza moja", czyż nie? Ale moje życie jest i tak żałosne, więc te modlitwy niczego na tym polu nie zmienią.

Jedno jest niezmienne - nadzieja. I pragnienie doświadczenia pełni życia. Tak realnie. Straciłem już ten młodzieńczy zapał, ten ogień, teraz to jest bardziej spokojne i stonowane, choć wciąż silne. Bardziej dojrzałe, bym rzekł.

Zakończenia nie będzie, bo się wypaliłem.

Z Bogiem...

PS Dwie osoby z Indii odwiedziły mojego bloga. Pieprzone znaki...

piątek, 21 września 2012

O rzeczach, które da się zmienić i tych, których nie.

Marcin mówi, że wygląda jak potwór. Angela narzekała na swoje usta. Justyna na to, że ma kilka kilogramów więcej. Ja narzekam na wszystko.

Do napisania tego posta skłoniła mnie pewna strona internetowa. Otóż na tej stronie są zdjęcia mężczyzn z... małymi penisami. I to nie były zdjęcia zakompleksionych facetów zrobione ukrytym aparatem fotograficznym. Niektóre pochodziły z plaży nudystów, inne z jakiegoś festiwalu nagich ciał, a jeszcze inne (uwaga!) zrobili sobie sami mężczyźni. I co mnie zdziwiło, to te uśmiechy na ich twarzach i pewność siebie, która z nich biła. Nawet zapisałem sobie adres url jednego bardzo pięknego mężczyzny. :-) Niesamowite!

Kiedyś bardzo często mówiłem ludziom, że są dwa i tylko dwa sposoby na radzenie sobie z kompleksami. Dwa rozsądne. Pierwszy to taki, żeby zaakceptować daną niedoskonałość, a drugi, żeby ją zmienić. Jest jeszcze trzeci, ale on rozsądny nie jest.

ZMIANA
Wielu ludzi uważa się za brzydkich, beznadziejnych, paskudnych. A nasz wygląd w dużej mierze zależy od nas. Weźmy otyłość na przykład. No kilogramy to urody nie dodają, prawda? Ale poza nielicznymi przypadkami, to nasza wina. Wystarczy zmienić kilka przyzwyczajeń. Zamiast McDonald's - bar mleczny; zamiast Facebooka - rowerek czy siłownia, zamiast słodyczy - marcheweczka czy inne warzywko. Dodatkowo, w przypadku siłowni budujemy sylwetkę, co znacznie przyczynia się do zwiększenia naszej atrakcyjności. Nie wspominając już o dobrym humorze. A im lepszy mamy humor, tym bardziej nam się chce coś robić i... koło się pięknie zamyka.

Poza tym warto korzystać z dobrodziejstw naszych czasów. Nowa fryzura czy makijaż w przypadku kobiet naprawdę robią sporą różnicę w naszym wyglądzie. I ubrania. Ktoś mi powiedział, że na fajne ciuchy trzeba mieć kasę. To zależy jak rozumiemy słowo "fajny". Można zapłacić za markę i dumnie się nosić z etykietką, ale można też ubrać się tanio, ale porządnie. Kwestia gustu. A do tego jakieś perfumy i z miejsca stajemy się dobrym towarem. :-)

AKCEPTACJA.
Ale co, jeśli z pewnych przyczyn nie możemy czegoś zmienić? Wtedy to ak-cep-tu-je-my. Mam krzywy nos? Nie szkodzi, moje oczy są piękne. Jestem chudy jak szkapa? Ale popatrzcie na moje smukłe dłonie! I tak dalej, i tak dalej. Klucz w tym, żeby wydobyć z siebie piękno, które wierzę każdy ma. Tylko chodzi o proporcje. Jedni dostali w nadmiarze to, drudzy co innego. Warto spojrzeć na siebie (bądź poprosić kogoś innego, by na nas spojrzał) i dostrzec zarówno wady jak i zalety. Ale obiektywnie. Bo nie ma też co sobie wmawiać, że czarne jest czerwone i na odwrót.

ZAKOŃCZENIE

Jestem, jaki jestem i się nie zmienię - mówią jedni, myśląc, że są idealni i nie muszą się zmieniać.
Jestem, jaki jestem i się nie zmienię - mówią drudzy, myśląc, że są beznadziejni i nie wierzą, że zmiana jest możliwa.
Jestem, jaki jestem i się nie zmienię - mówią inni, znając swoje ograniczenia, ale jednocześnie kochając samych siebie. I ja od dzisiaj będę dążył, by być jak ci "inni". Jak? Hm, może zacznę od codziennego wpatrywania się w tego mężczyznę ze zdjęcia. :-)

Z Bogiem!

PS Chyba zatrudnię się w jakiejś babskiej gazecie. "Napisz do Seby" - ciekawe, ciekawe.

O szansie.

Nie chcę być inny, bo lubię siebie. Nie potrzebuję jakiejś większej zmiany w moim życiu, bo moje życie jest OK. Nie chcę pieniędzy, kariery, domu, samochodu, zajebistego faceta. Dlaczego? Bo wiem, że to wszystko mogę sobie sam zapewnić. O co proszę, to o siłę i może jeszcze o takiego małego kopa na start. Bo potem już sobie sam poradzę!

Tylko muszę dostać szansę. Bez niej... nie mam szans.

Tylko nie mów mi, że chcieć to móc.
Tylko nie mów mi, ze chcieć to móc.
Bo ja chciałbym móc nie musieć wierzyć,
Że kiedyś to dostanę, co mi się należy...


czwartek, 20 września 2012

O tym, że się poddaję...

... i nie idę dalej. Mam dość szarpania się ze sobą, z Bogiem i z otaczającym mnie światem. Mogę się starać, żeby było lepiej, ale przecież i tak nie będzie "dobrze", więc jaki w tym sens? Będę czekał, nie wiem ile, rok, dwa, dziesięć. Aż coś się zmieni. Tak, samo, bez mojej ingerencji. Ja jestem bezsilny. A do tego czasu? Zmarnuję czas, grając w jakieś idiotyczne gry komputerowe albo siedząc na Facebooku. Może nie zasługuję na nic więcej...

środa, 19 września 2012

Jak to jest?

Zastanawiam się, jak to jest dzielić z kimś wszystko. Wracać trochę później do domu, ale przedtem zadzwonić, bo przecież może się martwić. Jak to jest tęsknić za nim, gdy wyjeżdża w podróż i witać go na dworcu, gdy wraca. Jak to jest robić mu kanapki do pracy i pamiętać o tym, że mają być bez szynki, bo jest wegetarianinem. Jak to jest czuć ciepło jego ust i słyszeć przyspieszony oddech za uchem. Jak to jest mówić: jestem zajęty, mam chłopaka. Jak to jest mieszkać razem i jeździć do Ikei po nowe meble. Jak to jest patrzeć jak "zmęczony zasypia na moich kolanach". Jak to jest mieć świadomość, że jest i będzie jutro, pojutrze i za tydzień. Jak to jest bać się, że go stracę i robić wszystko, by tak się nie stało. Jak to jest kochać i dać pokochać siebie...

Dowiem się tego kiedyś?

poniedziałek, 17 września 2012

Noc.

Dochodzi 2 w nocy. Jak co dzień obudziłem się po kilku godzinach snu. Męczy mnie to. Kiedyś wybierałem nocne życie, bo mi to pasowało. Teraz to jakby konieczność.

Nie będzie dziś na żaden szczególny temat. Znajomych nie ma on-line, więc to jedyne miejsce, w którym mogę się wyżalić. Zresztą, nawet jakby byli, to ile można narzekać na swój własny los? Nawet najbardziej cierpliwy słuchacz będzie miał z czasem dość. Nawet ja już mam dość gadania w kółko o tym samym.

Tylko, że jest problem, bo od jakiegoś czasu nic się nie zmienia. Są chwile, gdy jest cudnie; na przykład wczoraj, kiedy po serii modlitw poczułem się tak jak po wypiciu pierwszego w życiu piwa. Woda w mózgu, czyli taka czystość myśli. Zdałem sobie sprawę wtedy, że na co dzień mój umysł jest zamknięty. Po prostu dostrzegłem różnicę. Nie ma się w sumie co dziwić, bo jednak biorę te psychotropy, a jakie jest ich działanie, to każdy wie.

Może to niektórym wyda się śmieszne, ale chodzi o nudę. Nie potrafię się niczym zająć, a mam dostęp naprawdę do fajnych rzeczy, bo umiem takich szukać. Jednak NIC nie jest w stanie mnie zająć na dłużej niż 5 minut. Było już tak wiele razy, właściwie chyba przez cały ostatni rok, jednak wtedy grałem w Warcrafta. Teraz w Warcrafta nie gram i śmiejemy się z Ewą, że "moje życie straciło sens". Coś jednak w tym jest. Coelho pisze:
Jak strumienie i rośliny, dusze także potrzebują deszczu, ale deszczu innego rodzaju: nadziei, wiary, sensu istnienia. Gdy tego brak, wszystko w duszy umiera, choć ciało nadal funkcjonuje. Można wtedy powiedzieć: “W tym ciele żył kiedyś człowiek.
Ze mną jest tak samo. I zastanawiam się, czy problem jest we mnie, czy w moim życiu. Jak wiecie jestem przykuty do komputera, nie wychodzę na zewnątrz, więc jakby z automatu tych przeżyć i emocji jest mniej. Jestem taki wyjałowiony, pusty w środku. Mam wrażenie, że Bóg usuwa ze mnie coraz więcej złych rzeczy, ale zapomina włożyć te dobre. Może nie powinien tego robić? Bo trochę gniewu czy smutku by się przydało. A ja jestem taki nijaki. Ani ciepły, ani zimny. Ani radosny ani nieszczęśliwy. Czuję, że to mnie pogrąża i boję się, że przyjdzie taki czas, kiedy będę się całymi dniami gapił w sufit.

Jest jednak nadzieja - ona zawsze jest. B. niedługo wraca z podróży, za 3,5 miesiąca zaczyna się nowy rok, który według wszystkich znaków ma być przełomowy. I ja wiem, że będzie dobrze. No kiedyś na pewno, tak? Tylko, że tu i teraz jest źle. I w tym mi nadzieja nie pomoże.

Za to Wy możecie. Mam jakieś tam odwiedziny na tym blogu, więc proszę wszystkich, którzy to czytają o modlitwę w mojej intencji. Na imię mi Sebastian. Nie obchodzi mnie do jakiego Boga skierujecie tę prośbę. Wierzę, że i tak trafią do tego jedynego.

Tak więc, z Bogiem, ludzie!

niedziela, 16 września 2012

O zamiarach Boga względem nas.

Dużo czytam ostatnio o woli Boga i o tym, że należy ją szanować i respektować. OK., ale co jeśli naszym przeznaczeniem nie jest wcale szczęście? Zadaję sobie pytanie, czy byłbym w stanie nie sprzeciwić się temu i przyjąć na siebie swój krzyż w zamian za Życie Wieczne. I wciąż nie wiem. Tak bardzo kocham życie tu, na Ziemi, że to byłaby na pewno trudna decyzja. I pełna poświęcenia.

Z Bogiem.

O męskości, a raczej jej braku.


Jestem próżny, tak wiem.Ukaraj mnie namiętnie.W środku pusty, tak wiem.Ukaraj mnie bezwzględnie.Wstrzymaj puls, weź tlen.Zabierz całe powietrze.Bo jestem próżny, tak wiem.Przyznaję się bezczelnie.

Mam doła. Właściwie to żadna nowość ostatnio, ale postaram się, żeby to nie był taki całkiem głupi wpis. Mam doła, bo chciałbym być inny. Przeglądam fellow i widzę tych wszystkich pięknych, dobrze zbudowanych, hojnie obdarzonych facetów. A ja to taka karykatura mężczyzny. I niech nikt nie mówi, że męskość to odpowiedzialność, mądrość i rozsądek. Co jak co, ale facet musi wyglądać! I ja wiem, że to jest strasznie próżne, ale moje kompleksy mnie dobijają. Najgorsze, że pewnych rzeczy się nie da zmienić. Mam o to żal do Boga. Nie gniewam się, nie złoszczę - jest mi po prostu przykro. Że dał mi mniej niż innym. Boję się, że nikt mnie nie zauważy, że nie znajdzie się nie znajdzie się osoba, która mnie zaakceptuje i pokocha. Zresztą, ja się nie dam pokochać, co to to nie!

Miało nie być monotematycznie, ale zmieniłem zdanie. Mam prawo do smutku...

O przeszłości.

Jest OK. Nie ma bólu istnienia, lęków czy bezsensownego cierpienia. Ale wciąż nie mogę sobie poradzić z jedną rzeczą. A mianowicie apatia. Czasami mam tak mało siły, że umycie zębów stanowi spore wyzwanie. Nie mówiąc już o pójściu gdziekolwiek. I patrzę na to na dwa sposoby. 

Jeden to ściśle medyczny. Biorę tropy, ale że psychiatria to stosunkowo młoda dziedzina nauki, to te leki jeszcze są niedoskonałe. I raz, że ciężko lekarzom się uporać z objawami negatywnymi schizofrenii, a dwa, że mało, ale jednak są objawy uboczne zażywania "pigułek szczęścia".

Drugi to podejście religijne. Plan, sens, zło, dobro, walka o duszę. I może niektórym wydawać się, że jestem nawiedzony, ale modlitwa już wiele razy uchroniła mnie przed złem. Wiara również.

Oba te podejścia łączy jedno: moja przeszłość. Justyna kiedyś pisała:
"(...)przeszłość uderza mi w twarz. Myślałam, że jej już nie ma. A co gorsza, ona jest i żyje we mnie i zatruwa mi dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem."
Ze mną jest podobnie. Lata tłumienia pragnień, szarpania się z życiem, buntu i wojny ze sobą i światem robią swoje. I co prawda udało mi się o tym zapomnieć i przysypać to grubą warstwą ziemi, ale czuję, że nie zabiłem tych zdarzeń tak do końca. I mogę walczyć ze skutkami, wynajdować wciąż nowe zajęcia, brać coraz to nowsze leki, ale nie wygram, jeśli do tego nie wrócę i tego nie pokonam. Tylko, że nie wiem jak mam to zrobić.

Nie wiem.

Z Bogiem, ludzie!

O tym, kim byłbym - cz.2

Dzisiaj spojrzałem na siebie bardziej krytycznie niż ostatnio. I trochę mi wstyd, bo pisałem o głupocie, a sam chyba popełniłem głupstwo. Ale to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że powinienem pisać dalej, bo to doskonały sposób na doskonalenie siebie.

Zadajmy jeszcze raz pytanie "Kim byłbym, gdyby nie moje zwątpienia?".

Może pokornym Katolikiem, który co prawda grzeszy, ale jednak chodzi do tego kościoła, spowiedzi, przyjmuje Eucharystię i co niedziela coś mu w tej głowie z kazania zostaje? Gejem, który ma chłopaka i to wszystko, co piękne w związku: czułość, bliskość, tęsknotę i troskę? Normalnym, przystojnym, dobrze zbudowanym, zdrowym mężczyzną? Człowiekiem, który nie zna samotności, cierpienia i nie zgorzkniał, bo od roku siedzi w domu?

Nie wiem tego. Nikt nie wie. Mogło być tak lub inaczej. Jedno jest pewne - jestem, kim jestem. I jedyne, co mi pozostaje to ufać w to, że Bóg ma dla mnie plan, być może najlepszy z możliwych. I sprawi, że będę tym, kim mam być.

Z Bogiem...

sobota, 15 września 2012

O seksie słów kilka.

Na samym wstępie pragnę zaznaczyć, że wszelkie rozważania są czysto teoretyczne. Jeśli wiecie, o czym mówię... :-)

Nie widzę naprawdę nic złego w seksie. Jest to fajna, przyjemna, zdrowa rzecz. I tu moja opinia nie różni się od tej na każdy inny temat - chciałbym, żeby każdy robił to, na co ma ochotę (jesli tylko nie krzywdzi innych, to oczywiste). Bo co jest złego w tym cholernym seksie?

U kobiet to trochę inna sprawa niż u mężczyzn, ale zasada jest jedna - lubisz seks, przygotuj się na to, że ktoś cię wyzwie od dziwek czy puszczalskich. Szczególnie jeśli się do tego przyznajesz. Bardzo często używa się słowa "moralność". Znam osoby, które są naprawdę świetnymi, dobrymi ludźmi, ale co? Puszczają się, wiec zasługują na potępienie. Skąd to się bierze, moi mili?

Ze strachu. Boimy się, że albo nasz penis jest za mały, albo że nie uda nam się zaspokoić partnera/partnerki, albo że nie jesteśmy atrakcyjni. I nagle przed nami staje osoba, o której wiemy, że często uprawia seks. Myślimy jedno - on to musi prawdziwy facet! Ale przecież nie przyznamy tego, prawda? Więc pojawia się reakcja obronna - agresja. Prawdziwie pogodzony ze sobą człowiek ma gdzieś co robią inni. Żyje własnym życiem.

Inna sprawa - seks jest grzechem. Kościół ma ugruntowaną pozycję w Polsce. Ale czasy się zmieniają. To nie średniowiecze, żeby ludzie "to" robili pod kołdrą, przy zgaszonym świetle i najlepiej tylko w dni niepłodne (coby nie musieć używać zabezpieczenia). Grzech to w ogóle takie śmieszne słowo. Bo każdy uważa za grzech co innego. Jedni seks w ogóle, inni seks z homoseksualnym partnerem, jeszcze inni seks z przypadkowym homoseksualnym partnerem. Ale moi drodzy to tylko przesuwanie granicy w jedną bądź drugą stronę. Nie lepiej by się nam wszystkim żyło, gdybyśmy dali sobie nawzajem wolną rękę? I zajmowali się sprawami, które są tego warte? Na świecie jest dużo realnego zła, które powinniśmy zwalczać. Kościół chociażby powinien się zająć pedofilią w swoich szeregach. A księża wypowiadają się na temat, który znają najmniej, czyż nie? :-) (dobra, ja robię to samo, więc cicho-sza)

Kiedy uważam seks za coś złego? Kiedy wyrządza komuś krzywdę na przykład. Kiedy jesteśmy w związku i partner nie godzi się na skoki w bok - słowem zdrada. I na koniec sposób w jaki to robimy, a więc brak szacunku do siebie samych.

Przydałoby się podsumowanie na koniec, ale powiem tylko tyle, że bardzo ciężko mi się pisało tę notkę. Wolę się nawet nie zastanawiać, dlaczego. ;-)

Z Bogiem, ludzie!

O tym, że wygląd jest ważny.

To bzdura, że wygląd się nie liczy. Jeśli wyglądasz jak Quasimodo, to mała szansa, że sobie kogoś znajdziesz. Co widzimy najpierw w człowieku? Przecież nie piękną osobowość, szeroki wachlarz zainteresowań czy wartości, które wyznajemy. Widzimy twarz i sylwetkę. I kiedyś czytałem, że w ciągu ułamka sekundy, wyrabiamy sobie zdanie na temat danej osoby. Myślę, że pięknym ludziom jest łatwiej w życiu. Nazwijcie mnie próżniakiem, ale sądzę, że nikt nie chce być brzydki.

Z drugiej strony, uroda nie gwarantuje nam szczęścia. Każdy z nas może zostać wystawiony na próbę, której nie podoła. I wtedy białe zęby i szlachetne rysy twarzy na nic się przydadzą. I tak sobie teraz myślę, że w pewnych przypadkach, może nawet trudniej jest być pięknym (hmm...) z tych samych powodów, które wymieniłem w pierwszym akapicie. Ciężej ci będzie znaleźć przyjaciela czy prawdziwą miłość. Tracisz to "sitko", eliminujące próżnych ludzi.

Ja, jako niezbyt piękne stworzenie, zmieniłbym w sobie wszystko. Tu sobie dodał centymetrów, tam odjął, tu poszerzył, tam zwęził. Jak pisała kiedyś Justyna - chciałbym, żeby Bóg sprawił bym był głupszy, ale ładniejszy. Bo te zalety, które posiadam tak naprawdę nie liczą się dzisiaj. Doceniam je, jasne, i cieszę się, że są, ale przydałby się taki reforge statystyk. Może wtedy patrzyłbym w lustro i kochał osobę, którą w nim widzę.

A na koniec modlitwa:
Panie, daj mi odwagę, abym zaakceptował to, czego nie mogę zmienić, siłę, abym zmienił to, co mogę i mądrość, abym umiał dostrzec różnicę.

Z Bogiem!

piątek, 14 września 2012

O życiu, które przyszło niezauważone.

Już rozumiem, dlaczego nie mam potrzeby prosić Boga o Życie*. Otóż dlatego, że to Życie już jest.

Każdy z nas marzy, prawda? I te marzenia przybierają konkretną postać - u mnie na przykład było to spotkanie z przyjaciółmi w pizzerii. Oczyma wyobraźni widziałem, jak siedzę, rozmawiam, śmieję się. I o to prosiłem Boga. Ale nie chodziło mi przecież o tę pizzę - no hej, taką samą mogę sobie przyrządzić w mikrofali. Chodziło mi o ludzi, o kontakt z nimi. I w tej swojej głupocie nie zauważyłem, że od kilku tygodni mam ten kontakt. Bóg zajrzał do mojego serca i spełnił moje marzenie, choć w innej formie niż tego chciałem.

Hmm, ale pizzę to bym zjadł... :-)

Z Bogiem!





*Mówiąc "życie" nie chodzi mi o funkcję życiową. Mam na myśli raczej taką pełnię własnego człowieczeństwa.

O gniewie i nienawiści.

Krótko. Czy gniew jest grzechem? A jeśli tak, to czy gniewny przecież Bóg grzeszy? A może Bogu wolno, a nam nie?

Bo wydaje mi się, że trzeba mieć umiar w miłowaniu bliźniego. Żeby czasem nie stać się kimś takim, co to jak na niego naplują, powie, że pada deszcz. Weźmy najprostszy temat: homoseksualizm. Nie potrafię nie czuć złości, kiedy czytam, że jestem obrzydliwy, zboczony i grzeszny; kiedy stawia się mnie na równi z pedofilami, gwałcicielami i innymi osobami, których zachowanie wyrządza krzywdę innym. No niech mnie chuj strzeli, nie potrafię. Gotuje się we mnie, gdy to słyszę. I co, mam zachować spokój? Mam pozwolić, by ktoś bezkarnie mnie obrażał i poniżał?

Jest jeszcze nienawiść. I tu się zgodzę, że ona jest zła. Ale czy można się winić za rzeczy od nas niezależne? Można nie czynić zła, ale co poradzić na zło, które jest w nas? Wiem, na pewno modlić się i prosić Boga, by tę nienawiść w nas zabił. I myślę, że to jest grzechem - pozwolić jej rosnąć w nas i zapuszczać coraz to większe korzenie.



Chwała Bogu za ten gniew, który syci naszą krew!




Jestem ciekaw, co myślicie.
Z Bogiem!

O dobrych rzeczach w moim życiu.

Dzisiaj rozmawiałem z Marcinem ponad 1,5 godziny. Chyba żadnego tematu nie dokończyliśmy, bo on jest strasznym gadułą. Ale to dobrze. Chociaż mam straszny mętlik w głowie i ciężko mi wyciągnąć jakieś wnioski. Jednak chciałbym napisać o czymś innym, o czymś, co sobie uświadomiłem dopiero dzisiaj.

Gdy dzisiaj się modliłem i przyszedł czas na codzienne prośby, zdałem sobie sprawę, że nie mam o co prosić! Dobra, nie wszystko jest takie, jak chciałbym, żeby było, ale jest naprawdę dobrze. Od kilku miesięcy nie doświadczyłem jakiegoś większego cierpienia, które trwało by dłużej niż kilka dni. Poznałem świetnych ludzi: Marcin, to oczywiste; Ewa, z którą jestem na dobrej drodze do zostania przyjaciółmi; Atilla, 13-letni Turek (kiedy powiedział mi, ile ma lat, byłem w szoku, bo myślałem, że jest moim rówieśnikiem; niesamowity dzieciak) i cała reszta ludzi, z którymi rozmawiam rzadziej lub częściej. Nie nudzę się, nie gapię godzinami w sufit. Wreszcie mam spójną osobowość oraz własne zdanie na dany temat, którego nie boję się wyrażać.

A wiecie, co jest najlepsze? Że to Bóg mi to dał! Nareszcie znajduję dobre rzeczy w moim życiu. A jak się o tym tak pomyśli, to to daje kopa, uwierzcie. Dlaczego więc tak często zapominam, żeby podziękować za to? Bo to przyszło z czasem i stało się oczywiste. A przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żebym to stracił, prawda? Bóg może wszystko, może zrobić "pstryk" i koszmar wróci. Ale nie wraca. :-) Więc może to znak, że jego gniew powoli ustaje? I że powoli, powoli dojdę do siebie? :-) Chciałbym, żeby tak było.

Z Bogiem, ludzie!

O tym, że Bóg jest.

Kim jest Marcin, o którym wspominam tu na blogu? Mógłbym walnąć charakterystykę, ale nie wiem, czy by sobie tego życzył. Więc powiem tylko, że Marcin jest bardzo mądrym człowiekiem, który swoją dojrzałością przewyższa mnie i inne, również starsze od siebie osoby. Marcin jest Chrześcijaninem. Jest trochę dalej na swojej drodze do Boga niż ja, więc przyjmujemy relację uczeń-nauczyciel. Tłumaczy mi wszystkie zawiłości wiary i odpowiada na moje pytania. I nie robi tego na odczep się. On naprawdę rozumie to, co mówi. I to jest dla mnie najważniejsze. Że dzięki niemu coraz więcej rozumiem, a dzięki temu coraz bardziej wierzę. To nieprawda, że Bóg jest niepojęty. Może w pewnej części tak, ale przecież jest Pismo Święte. I sądzę, że Bóg stworzył je właśnie po to, żeby dać siebie poznać; żeby go zrozumieć. Zawsze miałem ścisły umysł. Nie przyjmuję rzeczy na wiarę. Wiem, że "błogosławieni Ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli", lecz to nie do końca jest tak, że Boga nie da się zobaczyć. Nie wiem, jak z Wami (i chciałbym, żebyście się podzielili swoimi doświadczeniami), ale Bóg dał mi świadectwo swojego istnienia mnóstwo razy. Pokazał się i ze złej, i z dobrej strony. Ale pokazał się. I zastanawiam się, czy właśnie taki pogląd, że Bóg nie istnieje czy że go nie widać, nie jest pewnego rodzaju zamknięciem się na niego. Wyobraźcie sobie konia, który ma klapki na oczach. Czy ludzie to nie takie konie? Prowadzą nimi księża, katecheci, ale sami Boga nie znają, nie doświadczają go. Z drugiej strona wiara to łaska, więc może to nie ich wina? Może Najwyższy nie chce, żeby uwierzyli? Gdy byłem nastolatkiem, wszyscy mi mówili, że trzeba wierzyć, a ja się zastanawiałem: "Jak mam do jasnej ciasnej uwierzyć skoro... nie wierzę. I kropka."

Uprzedzając pytania: nie, nie doznałem zaszczytu objawienia. Nie widziałem białej szaty, aniołów, świateł czy czegoś w tym stylu. Bóg w moim przypadku był bardziej dyskretny. :-) A to jakiś znak, a to zbieg okoliczności, a to zdarzenia, których nie dało się wytłumaczyć racjonalnie, a jeśli nawet, to te wytłumaczenia byłyby bardzo naciągane. Ale wiem, że On jest. I tyle.


O mądrości i głupocie.

Dzisiaj się modliłem. W trochę inny sposób niż zwykle, bo Marcin wyjaśnił mi pewne kwestie. Nie jestem człowiekiem, który wierzy we wszystko, co usłyszy. Żeby coś zrobić, muszę wiedzieć, dlaczego mam to zrobić. Inaczej nie ma szans. I może dlatego to moje życie było tak fatalne. Przykład - moi dziadkowie. Całe życie byli wierni Bogu. Pamiętam Dziadka, który co wieczór klęka przy łóżku i szepcze słowa modlitwy. I może są starzy i schorowani. Ale wychowali dzieci, doczekali się wnuków; w związku z tym, że pracowali, mają teraz emeryturę, słowem - przeżyli swoje życie godnie. A ja? Byłem niepokorny, buntowniczy, myślałem, że jestem najmądrzejszy na świecie. A tak naprawdę byłem głupcem. I Bóg kazał mi zapłacić za tę głupotę.

Ale, ale! Oskarżenie już jest, więc co mam na swoją obronę? Na przykład to, że nie chodzę wytartymi szlakami, tylko sam sobie tworzę drogę. Przeszedłem wiele, ale to mnie równie dużo nauczyło. Często zastanawiam się, kim bym był, gdyby nie te zwątpienia. Pokornym "Katolikiem", który nudzi się w kościele? Kryptogejem pałającym nienawiścią do siebie i innych? Normalnym, nieprzegiętym spoko gościem z fellow.pl? Tego nikt nie wie, ale jedno jest pewne - nie byłbym osobą, którą jestem dzisiaj. A ja mimo wszystko lubię siebie. Lubię swój rozsądek, nieocenianie innych, tolerancję, odwagę. I wiem, że trzeba było przejść każdy fragment mojej drogi, żeby dojść do takiego stanu.

A jest też kwestia, że w mojej głupocie było trochę mądrości. Zauważałem pewne zjawiska, mimo że nie umiałem ich jeszcze wtedy zinterpretować. Przykłady? Brak dojrzałości nastolatków i ich prymitywne zachowania. Tragicznie niski poziom nauczania i olewatorstwo nauczycieli. Bierzmowanie i przyjęcie go "bo tak trzeba". Nie chciałem być z nimi (nie wiedząc, kim tak naprawdę są ci oni), więc stanąłem przeciwko nim. Tylko, że z perspektywy czasu widzę, że nie zauważałem tego dobra i piękna, które koło mnie było. Mało, ale jednak.

Chodzi o to, że ten cały ciężar spadł na mnie za szybko. Byłem nieprzygotowany. Miałem 15 lat, byłem jeszcze dzieckiem. Dzieckiem które powinno śmiać się i bawić, a nie "cierpieć za miliony". I tak jak pisałem, ciągle jest we mnie żal skierowany w stronę Boga. Że dopuścił do tego; że OPUŚCIŁ mnie, kiedy najbardziej go potrzebowałem. Coraz częściej jednak akceptuję jego wolę i rozumiem, że tak po prostu musiało być.

Hmm, o czym ja to chciałem napisać? Nieważne. :-)

Z Bogiem.

czwartek, 13 września 2012

O tym, jak oddałem swoje życie Chrystusowi i przyjąłem do serca Ducha Świętego.

Wiem, wiem, że to brzmi jak slogan z ulotek Świadków Jehowy: "Jezus Cię kocha". A co, jeśli tak naprawdę jest? Jeśli istnieje Bóg, Chrystus i Duch Święty. Jakoś jest na pewno, prawda? Więc czemu nie tak?

Bardzo długo nie chciałem określać mojej wiary. Uważam, że na świecie jest tyle różnych wyznań i religii, że szansa na to, że jest tak jak JA myślę, jest mała. Jednak postanowiłem zaryzykować. Marcin podesłał mi stronę, w której było wytłumaczone co i jak. W końcu od dawna określam się jako Chrześcijanin, więc czemu nie oddać się temu w pełni? 

Urodziłem się w Polsce, kraju katolickim. Może to znak? Może Boga i prawdy nie trzeba szukać, jadąc do Indii. Może rozwiązanie jest tutaj, obok mnie? A przecież zgadzam się z Ewangelią w 99%; jest mi bardzo bliska, dlaczego by nie spróbować? To, że chcę być Chrześcijaninem, nie znaczy oczywiście, że porzucę swój cały światopogląd i to wszystko, co sobie wypracowałem przez lata. Nadal widzę świat taki jak w "Polowaniu na Wielbłąda" i na pewno nie będę teraz ludzi nawracał na siłę, bo wolność i tolerancja są dla mnie cały czas niezwykle ważne. I jakoś tak po cichu wciąż wierzę, że można być dobrym człowiekiem, nie wierząc w Chrystusa. Wiara swoją drogą, ale to uczynki mówią najwięcej o tym, jacy jesteśmy. Ale moja droga jest moją drogą i przyszedł czas, żeby wybrać. W końcu nic nie tracę, tak?

Ale Katolikiem raczej nie zostanę. Dziwi mnie "nieomylność Papieża" oraz jego uwielbienie; mam luźne podejście do seksu i antykoncepcji, i co najważniejsze - wierzę z całego serca, że mój homoseksualizm nie jest w oczach Boga grzechem. Że Bóg pragnie mojego szczęścia, a szczęśliwy mogę być tylko u boku mężczyzny. I nie przekonuje mnie pogląd, że Bóg kocha homoseksualistów, ale nienawidzi "homoseksualnych czynów". O tym może więcej w innym poście. W każdym razie nie chcę należeć do organizacji, która odrzuca ludzi ze względu na to, kim są i czego pragną. Może to się zmieni. Może tak jak członkowie WiT-u uznam, że należy zmieniać Kościół od wewnątrz. Na razie jednak nie.

Po obejrzeniu "Spotkania" naszła mnie myśl, żeby pójść do spowiedzi. Ale nie po to, żeby dostać rozgrzeszenie. Pójdę tam po to, żeby wyznać przed kimś swoje grzechy. Choć może grzech to nie jest dobre słowo. Raczej złe czyny i przewinienia. Bo co innego myśleć o tym, a co innego przyznać się do błędu. Tym bardziej ciężko przed innym człowiekiem. Sprawę jeszcze przemyślę.

Może się okaże, że ta decyzja była dla mnie zbawienna i że TO właśnie jest ten brakujący fragment układanki, którego szukam od 7 lat? Miło by było. Ale czas pokaże. Wielkimi krokami zbliża się koniec 2012 roku. A przecież wszystkie znaki na ziemi i niebie mówią mi, że coś się zmieni.

Pozdrawiam Was serdecznie i niech Bóg Wam błogosławi. :-)

O samotności kolejny raz (i pewnie nie ostatni).

Zauważyłem dziwną zależność. Im bardziej samotny się czuję, tym mniej mam ochotę na kontakty z innymi. Nie wchodzę na TS na przykład. Bo, co ja im powiem w takim stanie? "O Boże, jestem taki nieszczęśliwy"? Czasami mam dość żartów i pieprzenia o bzdurach. Chyba chciałbym, żeby się znalazł "ktoś". Ktoś, kto mi pomoże, uratuje mnie. Bo Bóg przecież nie zawsze działa w bezpośredni sposób. Czasami stawia nam na drodze konkretne osoby i tak realizuje swój plan.

Jest też kwestia taka, że cały czas się zastanawiam czy i co mogę zrobić, żeby zmienić swoje życie. Jasne, może być tak, że to jeszcze nie jest mój czas (hm, ciekawe kiedy będzie...), ale możliwe, że o czymś nie wiem. Jakiś brakujący fragment układanki, ten najważniejszy. Próbowałem już wielu rzeczy. Leki, terapia, hipnoza, egzorcyzmy, praktykowanie wiary czy zupełne odejście od niej. I jak na razie to ostatnie przyniosło najlepsze rezultaty. Ale nie chcę tak żyć, choć jest to bardzo kuszące.

Jest we mnie taka, może i naiwna cząstka wiary w to, że będzie dobrze. Że kiedyś będę miał chłopaka, przyjaciół, dom, studia, pracę. Nie zmieniło się to od lat, mimo całego zwątpienia, jakie mnie dopadało i dopada nadal. Wiem, że to znak, że żyję. I że jeszcze się nie poddałem.

Będę, będzie we mnie siła.
Będę jak nikt niespokojnie miła.
Będę jak trawa w górę się piąć.
Będę wysoko, pod niebem
I dowiem się czegoś, o czym nie wiem.
Zanim z wysoka zechcesz mnie zdjąć.


Spotkanie.

Wczoraj, dzięki Marcinowi obejrzałem film "Spotkanie". Film z lekka patetyczny, ale ja i tak płakałem na nim jak bóbr. Lubię filmy, które zostają w głowie i dostarczają przemyśleń. Szczególnie takich, z którymi można się utożsamić. Dla mnie to było łatwe, gdyż określam się jako Chrześcijanin, jednak sądzę, że dla ateisty byłoby to trudniejsze. W każdym razie to kilka z nich:

1. Zawsze, gdy ktoś mi mówi, że Bóg mnie kocha czy że jest przy mnie, zastanawiam się, po co mi to? Co daje mi ta jego miłość? Cierpienie? Ból? Krzyż, który ma mnie zaprowadzić do Nieba? Często myślę, że wolałbym, by Bóg mnie opuścił; by przestał mnie kochać, bo może wtedy byłoby choć trochę łatwiej. Ale, ale, do rzeczy.

Dotąd nie wierzyłem w piekło. Świadomość wiecznych męczarni jest dla mnie przytłaczająca. Ale, że staram się nie przywiązywać do swoich myśli, zakładam, że może być inaczej. Tak więc, czy gdyby Bóg mnie nie chronił, nie trafiłbym do tego Piekła? Myślę, że trafiłbym, a w obliczu całej wieczności, te moje 7 lat nie-życia to zaledwie ułamek. Wiele razy myślałem o samobójstwie. Ale coś mnie trzymało przy życiu, jakaś "siła", która nie pozwalała mi zrobić tego ostatecznego kroku. Miałem wrażenie, że jednak nie jestem całkowicie pokonany; że jeszcze coś dobrego mnie w tym życiu czeka. Dzisiaj wiem, że nie modliłem się o śmierć. Ja się modliłem o życie, o ratunek. I Bóg to wiedział, dlatego nie pozwolił mi odejść.

2. Nie jestem już starym Sebastianem, któremu stawały łzy w oczach, gdy ktoś na niego nawrzeszczał. Który bał się siebie samego i wszystkich wokół. Który nie umiał wyrazić własnej opinii i był jak ta choragiewka na wietrze. Teraz jestem inny. Silny, odważny. Otwarcie mówię o swoim homoseksualizmie czy chorobie psychicznej. Mam swoje zdanie, co jak wiadomo niekiedy innym się nie podoba. Ta cała zmiana nie zaszłaby, gdyby nie moja droga. Cierpienie może i nie uszlachetnia, ale tworzy wokół nas mur, który chroni.

Mimo to wciąż czasem przemyka mi myśl, że wolałbym być słaby, ale szczęśliwy. No cóż.

3. To nie ojczymowi i mamie muszę wybaczyć. Nawet nie sobie. Muszę wybaczyć Bogu, bo do niego mam największy żal. I może sam sobie zapracowałem na swój los, jednak MOGŁO być inaczej. Ilu znam ludzi, którzy kłamią i oszukują, a mimo to im się wiedzie. Bardzo wierzę w to, że jest jakaś siła, która wszystkim kieruje i że tak naprawdę jesteśmy pionkami w jakiejś ogromnej grze. I że jeśli coś nie ma się stać, to to się nie stanie, choćby nie wiem co. Dlatego ciągle mam żal, że było jak było.


Chciałbym przeprosić, że to wszystko takie niespójne, ale pamiętajcie, że pisał to chory psychicznie absolwent gimnazjum. :-D

O znajomych, samotności i szansie.

Mam fajnych znajomych, to fakt. Jednak zdałem sobie sprawę, że jest luka w moim sercu, której nie da się wypełnić ludźmi. Bo co z tego, że śmiejemy się, żartujemy, jeśli wyłączam komputer i jestem sam. Potrzeba mi mężczyzny. Już nawet nie mówię, że chciałbym być z Nim. Chciałbym mieć kogokolwiek. Tak żebym mógł poczuć ciepło i bliskość. I przegnać tę pieprzoną samotność, która ostatnio mi doskwiera. Bo to jest tak, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Odkąd przełamałem blokadę nie-rozmawiania-z-nikim, pragnę tego kontaktu. A ostatnio na przykład dostałem kosza. Facet stwierdził, że to nie wyjdzie, bo ja nie szukam realnych znajomości. Pewnie, miał rację, jednak zrobiło mi się smutno. Bo jakkolwiek doceniam to, co mam i cieszę się, że najgorsze minęło, to ten cały erzac jest dobijający. I nie zgadzam z tym, że nie można pragnąć więcej. Można! A nawet trzeba. Jeśli tylko mamy szansę, wykorzystajmy ją. Ja na przykład tej szansy (jeszcze?) nie mam. Ale o tym kiedy indziej.

A tak w ogóle to witam i zapraszam do czytania i komentowania.